Kais Saied odwołał premiera i ministrów, zawiesił parlament, odebrał posłom immunitety i zapowiedział, że będą ścigani za korupcję. Jego zdaniem sfrustrowane społeczeństwo ma dość.
O takiej sytuacji analitycy polityczni mówią: konsolidacja władzy. Prezydent Tunezji Kais Saied odwołał premiera i ministrów, w tym sprawiedliwości i obrony, zawiesił podzielony, ale różnorodny parlament, odebrał posłom immunitety i zapowiedział, że wielu z nich będzie ścigał za korupcję. Powołał się na art. 80 konstytucji, pozwalający głowie państwa na chwilę przejąć stery władzy wykonawczej, ale tylko w przypadku stanu poważnego zagrożenia i po konsultacjach z premierem i przewodniczącym parlamentu. Według Saieda – w poprzednim wcieleniu profesora prawa konstytucyjnego – takie rozmowy się odbyły, co przewodniczący zdementował. Zdaniem Saieda wystarczającą przesłanką do uznania, że Tunezja stoi na skraju przepaści, są wybuchające od stycznia antyrządowe protesty, potwierdzające, że sfrustrowane społeczeństwo ma dość.
Postępki prezydenta Tunezji
Wyrzucony szef rządu i przewodniczący, któremu odmówiono wstępu na teren parlamentu, mówią o zamachu stanu oraz nielegalnych postępkach prezydenta. Ten spór teoretycznie mógłby przeciąć sąd konstytucyjny. I choć ustawa zasadnicza z 2014 r. przewiduje jego powołanie, to nadal w praktyce go nie ma, bo kilka lat okazało się okresem zbyt krótkim, by ustalić, kto miałby w nim zasiadać.
Działanie Saieda jest zaskoczeniem, ale wielu jego rodaków odebrało je z ulgą i wyległo na ulice, by świętować odsunięcie rządu, który nie poradził sobie z covidem. Nie umiał też przeciwdziałać bezrobociu, zwłaszcza wśród młodych, i pogłębił nastrój, że demokracja, z którą Tunezja eksperymentuje od dekady, pogłębiła podziały, bardziej się przysługując sprzedajnym elitom niż zwykłym obywatelom. Część z nich skręciła w radykalne rejony: na front wojen (zwłaszcza w Syrii) i do grup terrorystycznych przeprowadzających zamachy w kraju i m.in. Europie.
Podziały w Tunezji odzwierciedlają linie podziałów na Bliskim Wschodzie. Turcja i Katar trzymają kciuki za islamistyczną partię Nahda, na czele której stoi charyzmatyczny przewodniczący parlamentu Raszid Ghannuszi, filozof, były więzień polityczny i emigracyjny opozycjonista. Z wydaniem jasnego werdyktu wstrzymują się mocarstwa zachodnie. Stany Zjednoczone i Unia Europejska nie potępiły Saieda, ale są generalnie zaniepokojone, wzywają do przestrzegania demokracji, praw człowieka i wzywają do dialogu.
Bilans jaśminowej rewolucji
Tunezyjska demokracja jest dzieckiem arabskiej wiosny, fali rewolucji, buntów i powstań, które w 2010 i 2011 r. przetoczyły się przez północ Afryki i Bliski Wschód. Tamten zryw w Jemenie, Libanie, Libii i zwłaszcza Syrii zamienił się w wojny domowe i udrękę milionów osób, w Egipcie utorował drogę wojsku do przejęcia kontroli nad państwem, doprowadził też do dokręcenia autorytarnych śrub w naftowych królestwach znad Zatoki Perskiej. Tymczasem w Tunezji dziedzictwem arabskiej wiosny i lokalnej jaśminowej rewolucji wymierzonej w miejscowego dyktatora była właśnie demokracja.
Po drodze ubolewano na różne jej mankamenty (np. niską frekwencję wyborczą, wysoką rotację premierów czy zwycięstwo partii islamistycznej), ale generalnie chwalono, podawano za przykład. Z Polski płynęły rady, jak po przewrocie ułożyć się w nowym systemie, padały nawet pomysły wypożyczenia okrągłego stołu, który tak udatnie przydał się nad Wisłą.
W 2015 r. założony przez dwie centrale związkowe Tunezyjski Kwartet na rzecz Dialogu Narodowego nagrodzono pokojowym Noblem za stabilizowanie sytuacji i wkład w budowę pluralistycznej demokracji. Zdawało się więc, że powstało coś w rodzaju tunezyjskiego stylu łagodzenia napięć, a kraj zmierza w dobrą stronę, choć może krętą drogą.
Tunezja. Od demokracji do dyktatury?
Teraz Saied nie wyklucza kolejnych kroków „zależnych od okoliczności”. I cokolwiek miałoby to oznaczać, obserwatorzy na co dzień przyglądający się Tunezji podpowiadają, by patrzeć na stanowisko tzw. struktur siłowych. Nie widać, by doszło w nich do jakiegoś rozłamu, próby politycznej emancypacji i ochoty do obstawienia którejś ze stron. Niemniej rozkład jest taki, że policja społecznego poparcia ma niewiele, bo obciąża ją nadal prześladowanie uczestników rewolucji. Protestujących wsparła wtedy armia, ciesząca się znacznie większym uznaniem, a to może być zawsze punkt oparcia przed wyjściem np. z inicjatywą „obrony konstytucji”.
Zła wiadomość jest taka, że podobne „konsolidacje” z reguły prowadzą do dyktatury. Przywódca niby na momencik przejmuje władzę, obiecuje ją oddać, gdy tylko zrobi porządek, a często piętrzą się trudności i termin powrotu do demokracji się odwleka. Z upływem czasu lider i jego otoczenie odkrywają plusy dyktatury i nie mają ochoty odejść dobrowolnie, bo następcy mogliby zechcieć ich osądzić.
63-letni Kais Saied ma w pełni demokratyczną legitymację. W kampanii, na którą praktycznie nic nie wydał, występował jako ktoś spoza dotychczasowych układów, zapowiadał rozprawę m.in. z korupcją. Jego zdecydowana linia z ostatnich dni podoba się jednak krytykom islamistycznej partii Nahda, zgłaszającym wątpliwości, że jej charakter nie pomoże demokracji.