Więcej rosyjskiej broni dla separatystów

Putin będzie nakręcał spiralę strachu. Potrzebna jest mu cała Ukraina oraz rozmontowanie solidarności sojuszniczej Zachodu – czy to w ramach NATO, czy współpracy transatlantyckiej.

Od początku rosyjskiej ofensywy w sprawie rewizji koncepcji bezpieczeństwa europejskiego Moskwa kilkakrotnie dokonywała zmian w scenariuszu. Przepychanie pomysłów zawartych w grudniowym ultimatum pod adresem Zachodu: pisemne gwarancje nierozszerzania NATO (szczególnie o Ukrainę) czy zwinięcie natowskiej infrastruktury z terytorium nowych członków Sojuszu, idzie rosyjskiej dyplomacji jak po grudzie.

W zależności od postępów w tej sprawie – czy raczej ich braku – zmienia się codzienny przekaz propagandowy w Rosji. Nie ma w nim oczywiście miejsca na krytykę Putina za jego niewczesne pomysły podgrzewania sytuacji wokół Ukrainy czy nerwowe stres-testy dla NATO i „kolektywnego Zachodu”. Ostatnio mocno rozbudowano w rosyjskiej przestrzeni medialnej temat separatystycznych „republik ludowych” na Donbasie.

26 stycznia USA udzieliły obiecanej pisemnej odpowiedzi na żądania Rosji. Amerykański ambasador zawiózł wieczorem dokumenty do rosyjskiego MSZ, w tym samym czasie sekretarz stanu Antony Blinken na konferencji prasowej zreferował pokrótce zawartość pisma. Na życzenie strony amerykańskiej treść ma pozostać niejawna. Znane są tylko ogólne założenia.

Waszyngton, wedle Blinkena, zaproponował Rosji „poważną drogę dyplomatyczną”, czyli dalsze konsultacje. „Stanowczo wskazaliśmy, że będziemy się trzymać zasad, będziemy ich bronić, w tym niepodległości i terytorialnej integralności Ukrainy, a także prawa państw do wyboru sposobów zagwarantowania bezpieczeństwa i przynależności do sojuszy”. Stanowisko USA wobec NATO pozostaje niezmienne, zasada „otwartych drzwi” dla nowych członków nadal jest w sile. Blinken zapowiedział, że dalsze rozmowy z Rosją mogą dotyczyć jedynie „nierozmieszczenia rakiet na terytorium Ukrainy, ćwiczeń wojskowych w Europie, kontroli zbrojeń, transparentności w kwestiach bezpieczeństwa, środków zmniejszania ryzyka”.

Oficjalnej reakcji Moskwy na razie nie znamy (piszę ten tekst 26 stycznia wieczorem). Ale przygotowanie artyleryjskie rozbrzmiewało dziś w kremlowskich mediach od rana. W Dumie Państwowej, a zaraz potem we wszystkich kremlowskich mediach, wałkowany był temat tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych. Pierwszy sygnał, że sprawa donieckich separatystów zostanie wrzucona do tygla, w którym gotuje się nowa rozróba Putina, pojawił się w zeszłym tygodniu. Komunistyczni deputowani zgłosili inicjatywę – wystosować apel do prezydenta, aby uznać niepodległość donieckich separatystycznych bytów. Kreml nie zajął dotychczas stanowiska.

Temat wzmacniania separatystów, choć innym sposobem, został podjęty przez partię władzy, Jedną Rosję. Szef klubu poselskiego tej partii w Dumie, wypróbowany dawny milicjant Władimir Wasiljew, wystąpił z pomysłem wysłania „donieckim” rosyjskiej broni. „Doszliśmy do wniosku, że nie możemy zostawić ludzi na pastwę kijowskiego reżimu. Dlatego zwracamy się do władz Rosji, aby okazać pomoc Donieckiej i Ługańskiej Republikom Ludowym w postaci dostaw niezbędnych dla powstrzymania agresji produkcji wojskowej i podjąć działania na rzecz zapewnienia bezpieczeństwa obywateli”.

O dostawy apelował również sekretarz rady generalnej partii Andriej Turczak. Jego zdaniem, dostarczenie broni na Donbas to jedyna odpowiednia reakcja w obliczu „napychania Ukrainy natowskim uzbrojeniem”. Główny watażka donieckich separatystów Denis Puszylin (nota bene też członek Jednej Rosji) już w rosyjskiej telewizji wylewnie dziękował za tę inicjatywę. Udawanie Greka jest jedną ze specjalności głównych aktorów grających w donbaskim sztuczydle – żaden z nich, mówiąc o konieczności wysłania rosyjskiej broni separatystom, nie wspomniał o tym, że rosyjska broń od dawna tam jest i strzela. Bez niej i bez wsparcia rosyjskich doradców wojskowych separatyści nie utrzymaliby się na zajętych pozycjach.

O Donbas Moskwa walczy nie tylko orężem, ale także paszportem. Wasiljew mówił o konieczności zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom Rosji mieszkającym w donieckich „republikach”. Nie on jeden – mówiło o tym w ostatnim czasie wielu rosyjskich polityków. Jakiś czas temu Rosja rozpoczęła tak zwaną paszportyzację mieszkańców Donbasu, czyli przyznawanie rosyjskiego obywatelstwa. Do tej pory wręczono rosyjskie paszporty 600 tysiącom ludzi z Donbasu. Pretekst do ewentualnej interwencji jest więc już od dawna gotowy. Linia narracyjna kremlowskich mediów ostatnio powtarza, że Ukraińcy szykują prowokację i chcą odbić Donbas.

Wezwaniom do uzbrojenia separatystycznego Donbasu towarzyszyły wieści z Paryża, gdzie po raz pierwszy od roku spotkał się tzw. format normandzki. Przedstawiciele Rosji, Francji, Niemiec i Ukrainy rozmawiali o uregulowaniu tlącego się konfliktu na Donbasie. Jedynym sukcesem spotkania było wyznaczenie kolejnego, za dwa tygodnie w Berlinie.

Przed rozpoczęciem rosyjsko-amerykańskich rozmów w Genewie wiceminister spraw zagranicznych Siergiej Riabkow pokrzykiwał na NATO, aby „pakowało manatki” i wynosiło się z Europy Środkowo-Wschodniej. Riabkow został na obecnym etapie wycofany na tyły. Teraz bój toczy się o Donbas. Bój dość dziwny i chaotyczny. Oficjalnie dostarczając broń, a już tym bardziej uznając niepodległość „republik ludowych”, Kreml zgrałby swoją kartę – zarówno normandzki format (dający Moskwie możliwość wywierania nacisku na Ukrainę), jak i mińskie porozumienia (którymi Rosja nieustannie próbuje zneutralizować prozachodnie aspiracje Kijowa) utraciłyby swoje znaczenie.

Jak pisze Igor Ejdman, krytyk putinizmu, „na pierwszy rzut oka, rosyjscy dyplomaci jak schizofrenicy zaprzeczają sami sobie. Z jednej strony twierdzą, że nie zamierzają na nikogo napadać (w tym na Ukrainę), z drugiej – grożą czymś nieokreślonym, ale strasznym. Mówią: długośmy byli cierpliwi, ale cierpliwość nasza się skończyła. Długo zaprzęgaliśmy, teraz pojedziemy. To czym oni grożą, skoro nie zamierzają napadać? Na to pytanie rosyjskie władze nie udzielają odpowiedzi. Ale ich zachowanie tylko z pozoru może się wydawać chaotyczne. Tak naprawdę to realizacja planu drobnych reketerów z bazaru. Jeśli uda się zastraszyć Zachód i zmusić go do ustępstw – to wspaniale, będzie można trąbić o zwycięstwie. Jeśli się nie uda – to też dobrze, przecież od razu mówiliśmy, że nie chcemy na nikogo napadać, a cała histeria z powodu Ukrainy to wina Zachodu. Są oznaki, że teraz (rosyjscy dyplomaci) są zmuszeni do wykonania drugiej części tego pożal się Boże planu”.

Można założyć, że teraz nastąpi pewne wyciszenie, ale jest wysoce prawdopodobne, że Putin nie będzie usatysfakcjonowany odpowiedzią USA. A zatem nie spocznie i nadal będzie nakręcał spiralę strachu – przecież swojego celu nie osiągnął. Putinowi potrzebna jest cała Ukraina (nie tylko odebrany jej kawałek Donbasu i Krym) i rozmontowanie solidarności sojuszniczej Zachodu – czy to w ramach NATO czy UE, czy współpracy transatlantyckiej.

Jako puentę przytoczę cytat z wypowiedzi ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa, który 26 stycznia przybył do Dumy Państwowej, aby porozmawiać z deputowanymi o polityce zagranicznej. Cytat obrazujący to, jak prezentuje się rosyjska dyplomacja okresu późnego Putina. Rozwijając myśl o tym, że Rosja nie ma żadnych agresywnych zamiarów, Ławrow powiedział: „My nigdy na nikogo nie napadaliśmy. Zawsze napadano na nas. A ci, co na nas napadali, zawsze dostawali to, na co zasłużyli”.

Check Also

Russian Offensive Campaign Assessment, November 18, 2024

Russian officials continued to use threatening rhetoric as part of efforts to deter the United …