Premier Mateusz Morawiecki w Kijowie wspiera Ukrainę i samego siebie

Polska dołączyła do grona krajów, które w namacalny sposób chcą wesprzeć Ukrainę w ewentualnym starciu z Rosją. Zbrojna ofensywa premiera w Kijowie pozwala mu na jakiś czas uciec od trudności z Polskim Ładem i pandemią.

Wiele wskazuje na to, że ogłoszenie polskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy było od dawna przygotowywane „pod wizytę” Mateusza Morawieckiego w Kijowie. Polskie władze były w kontakcie z władzami Ukrainy, miały miejsce spotkania i rozmowy, w tym prezydentów Dudy i Zełenskiego w Wiśle, ale do tej pory nikt wprost nie mówił o pakiecie uzbrojenia. Zaczynało to nawet być przedmiotem zdziwienia i krytyki – Polska jako kraj prezentujący się od lat jako największy adwokat sprawy ukraińskiej w Europie, który w momencie nasilenia kryzysu i wiszącej w powietrzu wojny wzbrania się przed deklaracjami pomocy, była podejrzewana o prowadzenie jakiejś ukrytej gry. Pojawiły się spekulacje, że problemy w relacjach dwustronnych z Ukrainą, w tym blokada tranzytu kolejowego i rzekoma niechęć urzędu prezydenckiego w Kijowie do polskich mediów, utrudniają Warszawie zajęcie jasnego i mocnego stanowiska. Zaczęto już nawet szukać usprawiedliwienia: w sprawowanym przez Polskę przewodnictwie w OBWE, narażeniu na retorsje energetyczne, w rzeczywistym zagrożeniu militarnym, jakie kreuje rosnąca rosyjska obecność na Białorusi.

Polska jako jedyny kraj NATO graniczy zarówno z Ukrainą, Rosją – w postaci Obwodu Kaliningradzkiego – jak i Białorusią, z wolna zajmowaną przez rosyjskie wojska. Teoretycznie ma więc argumenty, by za bardzo się nie narażać. Ale czy dotychczasowa rola Polski w NATO i polityka wobec rosyjskich prowokacji nie naraziły jej wystarczająco na ewentualną odpowiedź? Dołożenie do całej listy zarzutów dostaw broni na Ukrainę nie zmieniłoby zasadniczo postawy Kremla – Polska i bez tego jest na celowniku, również dosłownie. Brak pomocy obronnej dla Kijowa także nie spowodowałby zmiany punktu widzenia Moskwy, a mógłby kosztować Polskę utratę wizerunku najbliższego w NATO partnera Ukrainy.

Morawiecki się zbroi

Dlatego bardziej niż na sam fakt ogłoszenia pakietu zbrojeniowego zwrócić należy uwagę na to, kto i jak to zrobił. Przełomowej deklaracji nie wygłosił ani Andrzej Duda, który spotykał się w Wiśle z Wołodymirem Zełenskim, ani Mariusz Błaszczak, który wreszcie porozmawiał z ministrem obrony Ołeksijem Reznikowem, mimo że obaj byli zaangażowani w proces przygotowania polskiej „oferty”, a ten drugi będzie ją ostatecznie musiał zrealizować (w prawne przygotowanie musi być też zaangażowany MSZ, ale tradycyjnie pod rządami PiS rola szefa dyplomacji pozostaje drugo- i trzecioplanowa, nawet w chwilach międzynarodowego kryzysu).

Fakt, że to Mateusz Morawiecki przywiózł do Kijowa „podarunki”, jak to określał szef ukraińskiego MON, świadczy, że w kierownictwie PiS zapadła decyzja o wizerunkowym wzmocnieniu premiera, które da mu oddech w obliczu nawarstwiających się problemów z Polskim Ładem, chaosem w opanowywaniu pandemii i zarzutów o udział w „międzynarodówce Putina”: porozumieniu partii sprzyjających Kremlowi lub przynajmniej niepotępiających go. Morawiecki bardzo potrzebował takiego wsparcia, może nawet bardziej niż Kijów. Zbrojąc Ukrainę, premier zbroił sam siebie.

Ale ogłoszony przez Morawieckiego, na razie w sposób ogólny, bez konkretnych liczb, pakiet pomocy też się Ukrainie przyda. Najważniejsze, że premier przeciął mnożące się spekulacje dotyczące prawdopodobnie najlepszej polskiej broni, która mogła być brana pod uwagę – przenośnych pocisków przeciwlotniczych. Morawiecki powiedział w Kijowie, że Polska jest gotowa „przekazać kilkadziesiąt tysięcy sztuk pocisków i amunicji artyleryjskiej, zestawy pocisków przeciwlotniczych Grom, a także lekkie moździerze oraz drony rozpoznawcze”. Gromy stanowią już pewnego rodzaju legendę, jeśli chodzi o broń z Polski widywaną czasem w różnych konfliktach. Wzorowane na radzieckiej konstrukcji Igła, ale ulepszone przez polskich inżynierów naramienne wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych o zasięgu 4 km w 2007 r. trafiły do Gruzji.

Sformułowanie „trafiły” jest o tyle uzasadnione, że o ile trudno znaleźć jakąś oficjalną umowę eksportową, o tyle polskie władze potwierdziły post factum (w reakcji na międzynarodowe „śledztwo” zmierzające do ustalenia, w jaki sposób gromy zostały znalezione w Donbasie), że udzieliły Gruzji takiego wsparcia. Tym razem nikt z gromów nie robi tajemnicy, ale ich wysyłka na Ukrainę może nie okazać się całkiem prosta.

Grom na eksport. Premier milczy o kosztach

Międzynarodowe regulacje dotyczące eksportu broni mają tego typu systemy pod ścisłą kontrolą. Głównie dlatego, że w rękach terrorystów przenośne wyrzutnie mogą być śmiertelnym zagrożeniem dla setek pasażerów cywilnych samolotów. Tzw. porozumienie z Wassenhaar, którego Polska jest sygnatariuszem, domaga się, by MANPADS-y, jak nazywane są takie wyrzutnie, miały mechanizmy szyfrujące, zabezpieczające przed niepowołanym odpaleniem. Gdy Polska sprzedawała gromy Litwie, wyrzutnie zostały w takie kody zaopatrzone. Problem w tym, że gromów nie produkuje się w sposób ciągły – Wojsko Polskie zamawia już ich nowszą wersję Piorun, nieprzeznaczoną na eksport, a te starsze z zapasów sił zbrojnych nie mają blokad, bo jako przeznaczone do użytku przez wojsko i w kraju nie muszą.

Jak zapewniają ludzie z przemysłu zbrojeniowego, kwestię blokad da się technicznie jakoś rozwiązać, ale to szczegół, o którym premier nie wspomniał. Na produkcję nowych gromów dla Ukrainy należałoby poczekać rok, półtora. Fabryka w Skarżysku-Kamiennej mogłaby to zrobić, ale oczywiście po podpisaniu umowy. Jedynym rozwiązaniem „na cito” jest więc uszczuplenie zasobów wojska i późniejsze ich uzupełnienie już nowszymi pociskami.

Jest jeszcze sprawa najbardziej przyziemna – kosztów. Grom na eksport według nieoficjalnych źródeł kosztuje 100 tys. dol. Piorun, nawet dla polskiej armii, prawie dwa razy więcej. Żeby pomóc Ukrainie i samemu nie stracić, budżet MON musiałby wydać więcej, niż wart byłby eksport. O tych kosztach premier też nie wspomniał, może nie wypadało.

Bezzałogowce w pakiecie

Drugą ciekawą pozycją w pakiecie ogłoszonym przez Morawieckiego są rozpoznawcze drony, sprzęt, który w Polsce wywoływał i nadal wywołuje duże poruszenie wśród tych, którzy śledzą zbrojeniowe zamówienia rządu. Nie da się bowiem powiedzieć, by Polska przesadnie inwestowała w to wyposażenie – mimo jego udowodnionej skuteczności i faktu, iż ma w kraju sprawdzonych dostawców.

Teraz premier Morawiecki zdecydował się niejako wypromować bezzałogowce jako istotną część wsparcia dla Ukrainy. Dlaczego? Ukraina poznała się na bezzałogowcach z Polski, prawdopodobnie zanim przekonał się do nich premier. Na Ukrainie jest w tej chwili w użyciu 15 polskich bezzałogowców rozpoznawczych FlyEye i kilkadziesiąt sztuk amunicji krążącej Warmate produkcji WB Electronics, tej samej firmy, przed którą wzbraniał się w zakupach Antoni Macierewicz. Bezzałogowce operują w Donbasie, zapewniają dane zwiadowcze, żaden do tej pory nie wpadł w ręce Rosjan.

Trzeba zastrzec, że Morawiecki poza gromami nie wymienił żadnej nazwy uzbrojenia, więc nie wiemy, czy dzięki jego inicjatywie kolejne Latające Oczy trafią na Ukrainę, ale biorąc pod uwagę, że Polska w zasadzie nie ma innej sprawdzonej oferty w tym zakresie, jakiś inny wybór byłby dziwny.

Niestety, znowu brak szczegółów co do tego, jak taka transakcja miałaby wyglądać – czy sprzęt przekaże wojsko, a rząd potem go odkupi, czy producent ma jakieś rezerwy i może sprzedać sprzęt z zapasów, wreszcie kto i ile na ten cel przeznaczy pieniędzy. Wydaje się, że w takich momentach trzeba doceniać jednak samo zaangażowanie, a dopiero potem żądać wyceny. Podanie wartości polskiego pakietu byłoby bardzo potrzebne, także w kampanii wizerunkowej rządu i premiera, jeśli to również był cel wypowiedzi w Kijowie, na pewno zauważonej przez światowe media. Może wycena pakietu, sposób jego przekazania i źródła finansowania pojawią się w rządowej uchwale w sprawie pomocy dla Ukrainy, zapowiedzianej przez Mariusza Błaszczaka, która ma być podjęta jeszcze dziś.
Polska, Ukraina i Brytania. Format i sojusz

Suplementem do polskiej deklaracji jest nowa inicjatywa międzynarodowa, którą mają stworzyć Polska, Ukraina i Wielka Brytania. Pomysł pogłębionej współpracy, o którym wspominała kilka tygodni temu brytyjska sekretarz spraw zagranicznych Liz Truss, został przez Ukraińców nazwany nieco na wyrost „sojuszem”.

Według Mateusza Morawieckiego ma to jednak być zaledwie „format” współpracy, jakich wiele istnieje w regionie i poza nim. Format dość nietypowy, bo łączący bliskich sąsiadów ze wschodniej Europy z krajem bardziej oddalonym. Ale trzeba pamiętać, że jeśli chodzi o podejście do Rosji i zaangażowanie – również militarne – w zapobieganie rosyjskiej agresji na sąsiadów, mało jest krajów tak bliskich Polsce i Ukrainie jak Zjednoczone Królestwo. Londyn podkreśla, że zaznał rosyjskiej agresji na swoim terytorium, kiedy agenci Kremla próbowali bojowym środkiem chemicznym zabić byłego szpiega i jego córkę. Od tego czasu i tak stanowczy wobec Rosji brytyjski rząd jeszcze wzmógł antyputinowską narrację i sojuszniczą aktywność, również w regionie Bałtyku i dalej, na Morzu Czarnym.

W zeszłym roku Royal Navy pokazała dobitnie, że traktuje Krym jako terytorium Ukrainy, gdy niszczyciel z dziennikarzami na pokładzie przepłynął tuż pod nosem wściekłych Rosjan. Londyn zapowiedział też wreszcie poważne sankcje przeciwko oligarchom, którzy od dekad osiedlali się w „Londongradzie” i lokowali na wyspach swoje inwestycje – ludzie Kremla mają się tam poczuć mniej swobodnie.

Warszawa. Brama dla Londynu

Otwarte wsparcie Ukrainy bronią i zawiązanie nowego porozumienia, nawet jeśli nie będzie wojskowym sojuszem, jest kolejnym ziarnem soli w oku Putina. Warszawski pomost jest dla Brytyjczyków o tyle naturalny, że od kilku lat uczestniczą w Polsce w misji bojowej NATO i wspierają operację ochrony granicy. To, że przy okazji walczą o dwa potężne kontrakty zbrojeniowe w Polsce, tworzy pewien kontekst, ale nie stanowi jedynej podstawy wszystkich tych inicjatyw.

Po brexicie, mimo obaw o marginalizację, „globalna” Brytania usiłuje pokazać nową twarz również przez to, że szuka nowych sojuszników. Polska, która desperacko potrzebuje przyjaciół na Zachodzie, jest idealnym kandydatem – nie tylko do antyrosyjskiego klubu. Paradoksalnie dla Warszawy Londyn może być jedną z niewielu jeszcze otwartych bram do Zachodu, bo mimo wyjścia z Unii jest zakorzeniony w europejskim przemyśle, a specjalne relacje ze Stanami Zjednoczonymi tylko zwiększają atrakcyjność Brytanii w oczach rządu PiS. Szczególnie że Morawiecki mógł wykorzystać pobyt w Kijowie do kolejnej krytyki Niemiec, trochę wciągając w to Brytyjczyków – krytycznych wobec Nord Stream 2, ale przecież współpracujących z Rosją w sektorze wydobywczym.

PiS kupuje sobie czas

Morawiecki ogłaszający nową międzynarodową inicjatywę to kolejna formuła umożliwiająca pokazanie premiera jako męża stanu, myślącego w kategoriach strategicznych i angażującego się w wielkie sprawy. Tym samym to inicjatywa podtrzymująca zdolność przetrwania premiera w krajowej polityce, w której wielu skazywało go już na marginalizację. Szef rządu mówił, że szczegóły trójstronnego układu będą dopiero dogadywane przez ministrów spraw zagranicznych – a więc okazji do wspominania jego przemówienia w Kijowie będzie wiele, a sam moment podpisania zapewne będzie wyznaczony tak, by pomóc partii rządzącej w jakimś kryzysie lub przed wyborami.

Na razie Morawiecki załatwił sobie i PiS przynajmniej kilka dni omawiania polskiej pomocy obronnej i nowego otwarcia w polityce Warszawy wobec Ukrainy. W ślad za misją premiera ruszyć ma praca nad opracowaniem szybkiej linii kolejowej i nowych połączeń energetycznych, które na pewno staną się nową linią rządowej propagandy. Może to nie tylko nowa rola dla Morawieckiego, ale wręcz nowy sposób PiS na przekonanie Polaków, że pomimo inflacji, pandemii i malejących pensji ta władza ma jakiś pomysł na Polskę.

Check Also

Looking West: The Houthis’ Expanding Footprint in the Horn of Africa

Abstract: The Yemen-based Houthis’ top priority is the continued development of their unmanned vehicle and …