Szef brytyjskiego rządu przetrwał dramatyczne głosowanie w Izbie Gmin i zachowa stanowisko, ale nie oznacza to końca jego kłopotów. Krytyka wyborców i opozycja w partii mogą usunąć go z 10 Downing Street jeszcze w tym roku.
Za pozostaniem Borisa Johnsona w fotelu premiera opowiedziało się 211 członków Izby Gmin z jego własnego ugrupowania, przeciwko – 148. Głosowanie było skutkiem coraz większej opozycji wobec niego w szeregach Partii Konserwatywnej, zbulwersowanej łamaniem obostrzeń w czasie pandemii. Ponieważ w brytyjskim systemie pozycja szefa rządu zrośnięta jest z rolą lidera partii sprawującej władzę, utrata poparcia własnych posłów automatycznie wstrząsa całą krajową sceną polityczną.
Jak upadła Margaret Thatcher
Premiera da się usunąć z urzędu na dwa sposoby. Teoretycznie mógł ustąpić sam, pod wpływem presji, uznając utratę większości w parlamencie. To z reguły zagrywka hazardowa, obliczona na starcie z ewentualnym rywalem – w przypadku zwycięstwa szef rządu udowadnia, że nadal cieszy się poparciem. Historia zna takie przypadki. W 1995 r. szef torysów i premier John Major zrezygnował ze stanowiska, by zmierzyć się z wewnątrzpartyjnymi krytykami. W lipcu tamtego roku stanął do wyborów na szefa konserwatystów i wygrał pewnie z Johnem Redwoodem.
Kryzys poparcia we własnej partii był też początkiem końca ery Margaret Thatcher. Nie chciała odpuścić. Jej twardogłowa polityka fiskalna i monetarna przełomu lat 80. i 90., sygnowana kontrowersyjnym podatkiem od usług zapewnianych Brytyjczykom przez władze publiczne w ich miejscu zamieszkania i mocną opozycją wobec mechanizmu kursów walutowych Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, podzieliła torysów na pół. W listopadzie 1990 r. rękawicę rzucił Thatcher Michael Heseltine. Nie został przywódcą partii, ale dowiódł, że i ona nad nią nie panuje. W pierwszej turze głosowania „Żelazna Dama” wygrała, ale za małą przewagą, by uznano jej poparcie za stabilne. W drugiej już nie wzięła udziału, przekonana przez doradców, że nie ma szans. Jednym z nich był właśnie Major, który w ten sposób zdobył tekę premiera.
Drugim sposobem na zmianę przywództwa jest procedura z udziałem tzw. Komitetu 1922, jak zwyczajowo określa się po prostu klub Partii Konserwatywnej w Izbie Gmin. Nazwa pochodzi od inicjatywy konserwatywnych posłów, którzy chcieli instytucji usprawniającej głosowanie, podejmowanie decyzji i wypracowywanie wspólnego stanowiska partii.
Data 1922 przyjęła się, choć jest myląca, bo komitet zaczął funkcjonować rok później. To na ręce jego przewodniczącego, którym obecnie jest Graham Brady, składa się projekty legislacyjne i – co w kontekście Johnsona najważniejsze – listy wycofania poparcia dla szefa partii. Aby doprowadzić do głosowania nad wotum nieufności, potrzeba minimum 54, czyli 15 proc. liczby mandatów posiadanych przez torysów w Izbie Gmin. Ile takich listów na biurko Brady’ego wpłynęło – nie wiadomo, bo to tajne. 36 posłów wypowiedziało się jednak otwarcie przeciwko Johnsonowi (co nie oznacza, że w ogóle napisali list do komitetu).
Ale liczy się efekt. A ten dla Johnsona był negatywny, bo opozycja zebrała najwidoczniej dość głosów, by zagrozić przyszłości jego rządu. Wśród jego przeciwników znalazły się całkiem prominentne osobowości, jak David Davies, były minister ds. brexitu, ekspert ds. polityki zagranicznej w rządzie Davida Camerona Andrew Mitchell czy Steve Baker, jeden z głośnych zwolenników rozstania z UE. Wiele o przeciwnikach Johnsona mówi zachowanie tego ostatniego posła – Baker wcześniej wycofał poparcie dla Theresy May, a w wyborach na szefa partii poparł obecnego premiera.
Fakt, że Johnsona chcą usunąć jego dawni zwolennicy, którzy zaciekle walczyli o jak najszybszy i najostrzejszy rozwód z Brukselą, świadczy o tym, że grunt pod nogami zaczyna mu się osuwać. Trudno go mimo wszystko stawiać w jednym szeregu z Thatcher czy Majorem. Tam naprawdę chodziło o spory programowe, kluczem była polityka. Debatowano na temat gospodarki, ogólnego kierunku rozwoju, u Majora dodatkowo ważna była przyszłość ugrupowania w starciu z odradzającą się Partią Pracy Tony’ego Blaira, która zyskiwała w sondażach nawet 60 proc.
A Johnson do kryzysu w rządzie doprowadził sam. Dawnych zwolenników, ale też opinię publiczną zwrócił przeciw sobie hipokryzją związaną z lekceważeniem zasad w czasie pandemii. W jego biurze przy 10 Downing Street odbywały się imprezy i spotkania pracowników kancelarii, jawnie gwałcące limity osób mogących przebywać pod tym samym adresem. Śledztwo Sue Gray, powołanej do tej roli urzędniczki, wykazało 16 przypadków naruszenia reżimu sanitarnego w biurze Johnsona. Na 48 stronach raportu nie wymieniła początkowo nikogo z imienia i nazwiska, ale po komplementarnym dochodzeniu stołecznej policji dane ujrzały światło dzienne. Na liście znalazł się m.in. minister skarbu Rishi Sunak, były doradca i spin doktor Johnsona Dominic Cummings, cały szereg asystentów i urzędników średniego szczebla, a przede wszystkim sam premier. To jednak tylko pierwszy z jego grzechów.
Druga była pycha, bo tak trzeba określić jego zachowanie w czasie lockdownu, w Wielkiej Brytanii surowego i długotrwałego. Boris niemal codziennie stawał przed pulpitem z herbem urzędu i apelował do obywateli, by unieśli ciężar obostrzeń dla większego dobra. Jednocześnie sam nie był skory do wyrzeczeń – młodszych urzędników wysyłano przykładowo z Downing Street do pobliskiego Tesco, gdy na imprezie zabrakło wina.
Listę domyka kłamstwo, bo Johnson oczywiście długo wszystkiego się wypierał. Konsekwencje jego zachowania mogą być w dłuższej perspektywie katastrofalne dla Wielkiej Brytanii, nawet jeśli tym razem udało mu się obronić stanowisko. Krytyczni wobec niego, ale też całego londyńskiego establishmentu, są torysi ze Szkocji. Którzy w dodatku muszą zmagać się z coraz silniejszą pozycją SNP, partii narodowej prącej do referendum niepodległościowego. Pretensje do Johnsona mają też dotychczasowi sojusznicy z DUP, unionistycznego ugrupowania z Irlandii Północnej. Obwiniają go o zapisy porozumienia brexitowego, które w dużej mierze doprowadziły do niedawnej wygranej Sinn Fein, republikanów sprawujących teraz władzę po obu stronach irlandzkiej granicy.
W Królestwie rośnie też niezadowolenie z Westminsteru, spada zaufanie do władz publicznych – a dla brytyjskiej polityki i relacji państwo–obywatel to fundament. Teoretycznie premier ma spokój do końca roku, bo regulamin Westminsteru przewiduje tylko jedno głosowanie nad wotum nieufności na 12 miesięcy. Sam Graham Brady potwierdził już jednak dziennikarzom BBC, że nie jest to zasada skodyfikowana, a tylko umowna. Drugiego politycznego zamachu na szefa rządu w najbliższej przyszłości wykluczyć się nie da. Boris Johnson tym razem się obronił. Zyskał, przynajmniej indywidualnie. Straciła natomiast cała Wielka Brytania.